Błogosławieni ci, którzy uwierzyli mimo podszeptów zdrowego rozsądku. I jacy znajdowali sens w usprawiedliwianiu przegranej sprawy. O "Lidze Sprawiedliwości Zacka Snydera" będą mocno budować w podręcznikach do marketingu – jeśli reżyser zostanie ten krok wiary, o czym zadecydują wyświetlenia i subskrypcje, trąby jerychońskie będą przy fanowskiej wrzawie małym piwem. Wybaczcie biblijną retorykę, będzie jej dobrze. Toż w tyle historia o zmartwychwstaniu – na ekranie również postawa nim.
Cóż, nawet, gdy nie zaskoczyło, wierni tak czy siak mogą odtrąbić tryumf – do powrotu Supermana i firmy doprowadzili wyłącznie gorącymi modłami. Jesteśmy do czynienia z niczym dziwnym jak jedynym przykładem mitu obleczonego ciałem; mitu, jaki nie tyle modeluje popkulturę, co tenże został przez nią wymodelowany. Tak nie sposób zajrzeć do salek konferencyjnych siedziby HBO i zobaczyć skrzynek mailowych decydentów z Warnera, żeby poznać faktyczne powody, dla których Snyderowi pozwolono na ten eksperyment. Nieważne. Komunikat jest jasny: wyście to dokonali. A obchodzi się wierzyć w iluzję, że jak fani i widzowie jesteśmy na dodatek wpływ, że na moment przestają dodawać się tabelki, arkusze, projekty oraz sprawdzania rynku, a vox populi waży daleko niż pieniądz. Oczywiście, Hollywood nie zna demokracji innej niż ta płynąca z procentowego podziału zysku – choć kusząco jest uważać, że to znane głosy, posty, tweety i hashtagi ukształtowały rzeczywistość. Bez pospolitego ruszenia nikt nie rzuciłby Snyderowi złamanego grosza – przecież "Liga Sprawiedliwości" była klapą. Jednak wykonując mu etap i pieniądze na dokrętki i przemontowanie ostatniego filmu, zarówno studio, kiedy oraz HBO wiedziały, co wydają. Była to decyzja czysto komercyjna, albo – gdy ktoś woli – faryzejska.
Film Snydera pozostaje arcyciekawym casusem, przechodzimy w tyle do tworzenia z niczym dziwnym jak kampanią reklamową rozkręconą przez docelową publikę jeszcze przed zapadnięciem samej decyzji o realizacji. Widz stawał się młotkiem oraz gwoździem zarazem, lecz najwidoczniej każdy podejście jest szczęśliwy: Snyder odzyskał kontrolę nad ukochanym projektem, który przed laty, z inicjatyw osobistych, musiał wypuścić z rąk. Fani wyszli zwycięsko z rozpoczętej dawno batalii. A studio oraz HBO otrzymały okazję na "największe filmowe wydarzenie doby pandemii". Trudno wymarzyć sobie bowiem lepszą porę na premierę "Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera", również polecam to bez grama sarkazmu. Brak konkurencji kinowej oraz nieobecność dużych produkcji za grube miliony chodzi jedynie na korzyść owego tytułu, choć rzeczywiście był on tworzony pod telewizory. Przycięty format objawu to jedyne, czym niezwykłym jest ewidentna serialowa proweniencja projektu – czterogodzinną kobyłę podzielono na rozdziały, z których każdy odbywa się cliffhangerem również zaczyna czarną planszą. O dziwo, decyzja ta przysłużyła się roztrzepanemu, długiemu jak na hollywoodzkie standardy filmowi. Posegregowano go dodatkowo dostosowano bez utraty dla wpisanej weń bombastyczności, i bez tej sztuczki nagłe, gładkie doświadczenia z materiale do materiale istniały dodatkowo kłopotliwe, oraz sztuczne. Zwłaszcza że Snyder sobie pofolgował, wykorzystał bodaj każdy pomysł, jaki poznałeś mu przez górę i pozbierał wszystko, co cztery lata temu spadło na ziemię montażowni.
Film wymiernie na aktualnym korzysta, dograne sceny dodają mu brakującego poprzednio kontekstu, rozwijają motywacje postaci, szczególnie tych istniejących po mocnej stronie mocy (zbędny umieszcza się jedynie konfundujący epilog, na który bardzo Snyderowi zabrakło pomysłu – dokleił tam wszystko, co nie zmieściło się nigdzie indziej, wspólnie ze sceną z Jokerem, marną zarówno scenariuszowo, jak również realizacyjnie). Oczywiście, pomimo całego szumu otaczającego film Snydera, mimo tych przeróbek i dokrętek, mimo zapewnienia twórcy o odrębności jego oryginalnej wizji, to natomiast wciąż ten jedyny film, fabularnie i strukturalnie. Jak dużo tu nowości, lecz mało zmian w DNA, nie ma mowy o przesuwaniu kosteczek w scenariuszowym szkielecie. Ot, sceny dialogowe są dłuższe, scenariuszowe luki o moc młodsze, zaś akcja gęstsza. Wyleciały też, oczywiście, dokrętki dokonane przez Jossa Whedona, jaki w 2017 roku zastąpił Snydera na reżyserskim stołku. Zatem – możecie odetchnąć z pomocą – nie straszą już z ekranu wymazane cyfrową gumką wąsy Henry'ego Cavilla.
Na powrocie Snydera najwięcej ugrali Cyborg i Steppenwolf. Ten doskonały bronił się istnym monstrum Frankensteina, nareszcie pokochanym i poznanym poprzez swojego stwórcę. Ten inny, poza nową lśniącą zbroją, zyskał zdecydowanie więcej, mianowicie osobowość. Oglądamy go często, gdy kaja się na klęczkach przed wysłannikami swojego gościa, Darkseida (który oraz jest tutaj swoje pięć minut), wpływając mu się ze bliskiej indolencji. Historia obydwu potoczy się zresztą nieco inaczej i prócz czarnego, żałobnego stroju Supermana to chyba najjaskrawsze zmiany. Batman jest coś więcej do roboty, rozciągnięto wprowadzenie Wonder Woman, a również Flash jest okazję się popisać, zanim do jego drzwi zapuka Bruce Wayne. To wszystko albo kosmetyka, albo sceny wzbogacające kontekst. Zresztą nie ma zamiaru wyliczać, co się zmieniło, to że zadanie dla tych, którzy skandowali "Release the Snyder Cut!".
Reakcję na badanie, która wersja jest łatwiejsza, nie jest wyjątkowo takie proste. Snyder nie wyeliminował błędów kinowej "Ligi"; to trochę trudne zadanie – są zbyt głęboko zakorzenione w roli, z której wyrosła ta sprawa. Odsłona firmowana jego nazwiskiem z pewnością jest zgodniejsza, nie tylko fabularnie, a dodatkowo stylistycznie. Trudno odmówić reżyserowi konsekwencji w portretowaniu superbohaterów jako osoby spiżowych, mitycznych – dlatego wszystka spośród nich dysponuje znajomy moment pozycji w slow-motion, gdzie przedstawiona jest niczym posągowy heros, z błyskawicami przecinającymi pochmurne niebo i hipnotycznym, kaznodziejskim głosem Nicka Cave’a śpiewającym o antropocenie. Nie chodzi za tym wprawdzie większa refleksja, ani na element nie da się zapomnieć, że wszystko to występuje w niegościnnym świecie Zacka Snydera. Oryginalne również niewysłowione sensy inny w jego głowie i w ewangelii o nadludziach, którą stworzył dla siebie. https://filmyzlektorem.pl/
Filmowa planeta DC orbituje już wokół innego słońca, a Zack Snyder powiedział te słowo. Jego najambitniejsze przedsięwzięcie wcale nie zobaczy swojego kraju, ale spokojna głowa – fani na pewno dopiszą apokryfy, dumając nad tym, co mogłoby się wydarzyć. Kto wie, być umie wówczas istnieje dokładnie ostateczne zwycięstwo reżysera. Nowa-stara "Liga sprawiedliwości" scementuje status twórcy największych superbohaterskich dzieł, których wcale nie nakręcono.