Kiedy Sverrir Gudnason pojawia się po raz ważny w budujących minutach "Jeszcze jest czas", nie widać go łatwo, bo kamera filmuje aktora przez szybę. Świadom, że oglądam film w reżyserii Viggo Mortensena i z Viggo Mortensenem w obsłudze, założyłem, iż to może John Petersen, w jakiego zabiera się dziś on. Pudło. Sytuacja z otwierającej film retrospekcji to rodzic Johna, Willis, raz grany przez Lance'a Henriksena, a raz właśnie przez Gudnasona. Nie wiem, czy moja wada była incydentalna, lub może wniknął w zastawione przez Mortensena-reżysera sidła. Grunt, że te kilka sekund ekranowej iluzji, gdy Gudnason wygląda jak Mortensen, procentuje tematycznie. Oto rodzic i syn, tak do siebie podobni, i jednocześnie tak bogaci.
Mortensen w naszym debiucie reżyserskim informuje o napiętej relacji między dwoma Petersenami: Johnem a Willisem. Konserwatywny farmer z Południa podupada na uzdrowieniu i przekłada się do Los Angeles, by zamieszkać ze znajomym synem, jego partnerem (Terry Chen) i rozwijaną przez nich wspólnie córką (Gabby Velis). Pod jednym dachem znajdują się tu dwa światopoglądy, dwie postawy, dwie Ameryki. Willis jest antypatycznym mizantropem, który wyszczekuje na lewo i obowiązek kolejne homofobiczne, rasistowskie i seksistowskie obelgi. John to zaś liberalny gej głosujący na Obamę. Jeden naród, jedna krew, dwa różne światy.
Mortensen z premedytacją inscenizuje starcie, które wybrzmiewa zarówno na układzie osobistym, kiedy i uniwersalnym, w granicy mikro i makro. Podzielona grupa jest tu komórką podzielonego społeczeństwa, gdzie południe wadzi się z północą, lewica z prawicą, a patriarchat z LGBT, obie strony okopane w swoich dwóch wieżach z kości słoniowej. Mortensen – nie tylko reżyser, a dodatkowo scenarzysta (oraz autor muzyki) – sugeruje, że wszystkie podziały rozpoczynają się obecnie w własnych domach. Mówi wprost: nic innego, że facety nie mogą się porozumieć, skoro nawet autor nie umie znaleźć płaszczyzny porozumienia z synem (oraz vice versa). "Jeszcze jest czas" przynosi więc filmowe proszenie o możliwość komunikacji.
Starcie Willisa z Johnem to więcej pojedynek aktorski. Mortensen wyciąga Henriksena z innego planu oraz osusza go ze smyczy. Willis jest warczącą, kąśliwą, antypatyczną bestią i Henriksen z premedytacją nie bawi się w miarę, ziejąc jadem na lewo również prawo. Tym ciekawiej wypadają nieliczne momenty, gdy ojciec opuszcza gardę i rozwija słabą stronę, często w kontakcie z wnuczką – że jedyną osobą, dla której nie tworzy na podorędziu jakiejś zniewagi. Mortensen jako John okupuje przeciwny biegun ekranowej ekspresji. Wszystka jego wartość liczy na trzymaniu emocji pod opieką, na sugerowaniu wewnętrznego zmagania, by pozostać spokojnym natomiast nie oddać się wziąć na dowolną wulgarną przynętę ojca. Henriksen wali na oślep jak z automatu, Mortensen jest zaś strzelbą, która za wszą cenę próbuje nie wystrzelić. Trajektorie bohaterów wydobywają się na torze kolizyjnym: sam musi w celu stonować, drugi musi wreszcie wybuchnąć. Pytanie, czy spotkają się w pół drogi, czy zniszczą siebie nawzajem.
"Jeszcze jest czas" najciekawsze jest dokładnie tutaj, w historiach między Henriksenem a Mortensenem. W momentach, gdy Mortensen-reżyser bada połać ziemi niczyjej między nakreślonymi dość dużą krechą opozycjami. Jak mówić? Jak wyczuć granicę tolerancji? Jak długo znosić atak? Jak rozpoznać asertywność od egoizmu? Gdzie zamyka się wolność jednego człowieka, i zaczyna godność drugiego? Gdzie rzuca się obiektywizm, a zaczyna symetryzm? To dylematy, które mogą paraliżować i Mortensen portretuje ten impas, by go przepracować. Nie do celu mu się jednak udaje. Między innymi dlatego, że pat między ojcem a synem to dramat bez dramaturgii. Niestety: Mortensen dość szybko przestaje poznawać nowe karty oraz po prostu robi kolejne okrążenia po błędnym kole. Impas trwa. https://filmyzlektorem.pl
Preparatem do zwalczenia tej stagnacji uważały być niewątpliwie retrospekcje. Widzimy w nich Willisa jako małego mężczyznę próbującego dźwignąć ciężar ojcostwa. To ważny narracyjny akcent, bo pomaga zrozumieć, jako dużo przeszłość determinuje relację bohaterów oraz jako wysoce jest stale obecna w ich codzienności. Ale reżyser osadza się niemal w pół drogi. Ot, paradoks: Mortensen wnioskuje, byśmy próbowali wysłuchać również poznać nową stronę, a jednak Willis do końca filmu pozostaje enigmą. Nieprzenikniony Gudnason w istoty Willisa sprzed lat posiada moc wspólnego z dojrzałym Johnem-Mortensenem niż ze kobietom Willisem-Henriksenem. Oraz choć (powtórzę) ten niuans zbliża postacie rodzica i syna, to a bardzo zaciemnia, niż rozjaśnia.
Kiedy Willis mówi do nowo narodzonego Johna "przepraszam, że sprowadziłem cię na ostatni świat, aby mógł umrzeć", czuć tu jakiś mizantropiczny, depresyjny rys – ale scenariusz nie zgłębia tematu. Możemy dlatego tylko zgadywać, co dysponuje gościem i skąd dostaje się jego gniew. Możemy czuć, lub jego potomek jest właściwie różny pod wpływem matki (Hannah Gross), przepaści pokoleniowej czy jeszcze czegoś innego. Problem nie w współczesnym, że Mortensen nie leży na te wydarzenia, przecież w tym, że nie posiada ich przekonująco sformułować.
Są tu jednak duże niejasności, pęknięcia, które zamiast frustrować – frapują. Wątek "męskich" rytuałów przejścia, które korzystają niby budować charakter, a raczej traumatyzują i dziwią (patrz: polowanie na kaczki). Przebłyski czarnego humoru, choć w części z wykorzystywanym przez Davida Cronenberga proktologiem (Mortensen twierdzi, że zupełnie nie obsadzonym dla żartu). Ironia momentu, gdy kłócący się z synem Willis patrzy w telewizji "Rzekę Czerwoną" Howarda Hawksa, western w którym symboliczny ojciec John Wayne skacze sobie do oczu z niewielkim synem Montgomerym Cliftem. Jasne, czuć w "Jeszcze jest czas" warsztatowe rozedrganie reżysera-debiutanta. Ale czuć i debiutancką szczerość, pasję, chęć powiedzenia czegoś swego również ważnego. Pierwsza klasa nawiązania kontaktu podjęta.